0
Kasica88 16 sierpnia 2017 15:47
Image

Image

Image

Image

Po powrocie do miasta próbujemy znaleźć żywność, niestety opcje wegetariańskie również tu są nieznane. Oglądamy jeszcze miejscowy zamek, a wieczorem spotykamy się że znajomym znajomego, który od jakiegoś czasu mieszka na Sikoku i uczy angielskiego. Razem z nim udajemy się na miejscowy targ z jedzeniem, pełen stoisk, w którym zamówić można coś do jedzenia i picia, po czym skonsumować swój nabytek w otoczeniu miejscowych. W menu przeważa mięso i ryby, w tym lokalna specjalność - bonito. Ryba przyzadzana jest na palenisku z siana co wygląda dość efektownie.

Image

Image

Image

Z Kochi jedziemy do Matsuyamy, największego z miast Sikoku, położonego na przeciwnym końcu wyspy. Na początek zaopatrujemy się w całodzienne bilety tramwajowe (wydaje się, że starodawne tramwaje są najłatwiejszym środkiem transportu i da się z nich pomocą dostać do najciekawszych miejsc).

Image

Na początek atakujemy miejscowy zamek. Jak to z zamkami bywa, i ten położony jest na wzgórzu. Aby się do niego dostać możemy wykorzystać własne odnóża, lub (jak to uczyniliśmy) skorzystać z kolejki gondolowej lub wyciągu krzesełkowego (obie opcje w tym samym bilecie, łączonym z biletem do zamku). Zamek w Matsuyamie jest o wiele mniej zatłoczony niż Himeji, a do tego oferuje wystawę z eksponatami m.in. na temat uzbrojenia samurajów itp.

Image

Image

Image

Zmęczeni eksploatacja udajemy się na popołudniowy odpoczynek, po którym wybieramy się do onsenu Dogo, uważanego za najstarszy tego typu przybytek w Japonii. Onsen i jego otoczenie są wybitnie turystyczne, jest nawet miejscowe piwo ‘Dogo’, a także pełno punktów z (drogim) sokiem pomarańczowym – okolice słyną z pysznych cytrusów. Wejście do przybytku jest możliwe w kilku wariantach cenowych - sama kąpiel, bądź kąpiel z przekąską i zieloną herbatą spożywanymi w tradycyjnym szlafroczku, albo wersja najbardziej burżujska - z prywatnymi komnatami. Wieczór finalizujemy w miejscowym lokalu z kraftowym piwem, a następnego dnia czeka nas przeprawa do Osaki.

Image

ImageOpuściwszy Sikoku desantujemy się do Osaki. Już od kilku osób słyszałam, że Osaka jest szalona i na pewno mi się spodoba. Na ppierwszy rzut oka nie widać nic czego byśmy jeszcze w Japonii nie widzieli. Jednak po dotarciu do okolic Dontonbori zaczyna rozjaśniać sytuację. Mieszkanka dźwięków, kolorów i dziwów jest przytłaczająca i zupełnie nie wiadomo jak to wszystko ugryźć. Stwierdziwszy, że dla pojęcia sytuacji najlepiej najpierw coś zjeść, wpadamy do restauracji Okonomiyaki. Właściwie przypadkiem trafiamy do nagradzanej gwiazdkami Michelin restauracji Mizuno (nie wiedzieliśmy o tym dopóki nie zobaczyliśmy naklejki przy drzwiach, w środku ludzi było trochę, ale posadzono nas bez czekania, natomiast gdy wychodziliśmy na zewnątrz była spora kolejka). Plusem Okonomiyaków jest to, że samemu można decydować z czego, oprócz kapuścianej 'bazy' są przyrządzone. Dzięki temu w końcu mogę zjeść coś ciepłego i zupełnie japońskiego:) Stoły w restauracji wyposażone są w płyty grzewcze i cała procedura dzieje się na naszych oczach, całkiem ciekawe zjawisko, chociaż widać, że miejsce jest tłoczne i kelnero-kucharze są zabiegani pomiędzy kilkoma stolikami.

Image

Najedzeni buszujemy po najróżniejszych sklepach i zakamarkach, obserwując ludzi i kurioza.

Image

Image

Image

Image

Wieczorem udajemy się do polecanego nam przez znajomych dziwnego baru. Wskazówką jest tylko gwiazdka na mapie wskazująca gdzie mamy szukać i zdjęcie z logiem przybytku. Nigdzie nie figuruje nazwa miejsca, ale później dowiadujemy się, że zwie się 'Nayuta'. Jeśli kiedykolwiek będziecie w Osace to polecam zajrzeć, już różne miejsca widziałam, ale to zdecydowanie należy do jednych z najdziwniejszych.

Image

Ale uwaga...Takie ostrzeżenie znajdziecie zaraz przed wejściem:

Image

Resztę wieczoru spędzamy szwędając się po mieście i podjadając takoyaki

Image

Następny dzień ma być dniem zakupowym, bowiem wylot zbliża się nieuchronnie. Udajemy się na targ akcesoriów kuchennych gdzie można kupić wszystko do kuchni, zarówno domowej jak i restauracyjnej. Polecam zajrzeć! Nabywamy tam m.in. japoński nóż, a jest z czego wybierać!

Popołudniu nie zostaje nam nic innego jak przeprawa do Tokio - nasz RailPass ważny jest tylko do północy. Postanawiamy jednak wyeksploatować go do samego końca i po porzuceniu dobytku jedziemy na Tokio Station, gdzie konsumujemy wegański ramen, a potem idziemy na (prawie) pożegnalne kraftowe piwko do pobliskiego baru. Wracamy jednym z ostatnich pociągów, ze smutkiem legitymując się po raz ostatni naszym JRPassem...

Image

Image

Na ulicach Tokio w końcu można przekonać się jak pachnie osławiony 'mokry karton' (jeśli oglądaliście kiedykolwiek Kopyra to wiecie:D)

Image

Nasz właściwie ostatni dzień w Japonii zaczynamy śniadaniem w, a jakże!, 7Eleven a potem wędrujemy do Tokio Edo muzeum. Polecam odwiedzić, jest świetnie zrobione i przedstawia historię Tokio od czasów jego założenia aż do teraz. Muzeum jest bardzo interaktywne i można się faktycznie sporo dowiedzieć.

Image

Image


Resztę dnia spędzamy w Akihabarze i Shibuyi na ostatnich zakupach, wizytujemy też osławione Uobei sushi i konsumujemy pożegnalne Strong Zero (na koniec postanowiliśmy nie żywić urazu) ;)

Image

Image

Image

Image

Image

Wieczorem łapiemy pociąg do Narity, skąd następnego poranka odlatujemy do Warszawy na pokładzie (ku mojej wielkiej radości) Franka. Tym razem udaje się nam mieć miejsca koło siebie, pani w Naricie nie robi żadnych problemów z nadaniem bagażu prosto do RZE (chociaż osobne bilety), a wege jedzenie w Locie dalej przyzwoite.

A więc to by było na tyle, polecam Japonię i Japończyków, nie miałam pojęcia, że ta podróż przysporzy mi aż tyle radości;)

Dodaj Komentarz

Komentarze (11)

kasica88 24 sierpnia 2017 14:30 Odpowiedz
Do Narity dostaliśmy się na pokładzie LOT-owskiego Dreamlinera, SP-LRD. Poza tym, że każdy z naszej czwórki (mimo fuzji rezerwacji) został posądzony osobno, sam lot należał do przyjemnych. Z moja kuzynka już od dawna chciałyśmy wspólnie polecieć 787. Od dawna śledzimy wszelkiej maści samoloty i do dziś pamiętamy jak w jakiś zimny wieczór jechałyśmy do Balic zobaczyć drimlajnera, który testowo latał do KRK. Biorąc pod uwagę podniosłość chwili, udało nam się pozamieniać miejscami (akurat otaczali nas w większości Japończycy) i siedzieć razem. W naszym rzędzie towarzyszył nam jeszcze jeden obywatel Kraju Kwitnącej Wiśni, jak się później okazało, manager w ‘TOTO’-czołowej firmie produkującej, a jakże, słynne japońskie kibelki. Podróż upłynęła więc pod wpływem nielimitowanego wina i konwersacji (nt. toalet i nie tylko) z naszym nowo poznanym Japończykiem. Po wylądowaniu w Naricie wszelkie procedury paszportowe przebiegły szybko, a oczekując na bagaż przesłuchałyśmy jeszcze naszego pilota. Po odzyskaniu bagaży (w komplecie), postanowiliśmy wymienić RailPassy. Kolejkowanie i procedura zajęła dość sporo czasu, ale cóż było czynić...Po pozyskaniu żywotnych RailPassow, podszedł do nas policjant i zażądał dokumentów do kontroli (akurat nie miałyśmy paszportów, bo zostały z drugą połowa wycieczki, która akurat poszła polować na płyny i bilety na metro w Tokio). Pan policjant bardzo uprzejmie nam podziękował za brak paszportów i odszedl Do Tokio udaliśmy się autobusem (RailPassy były aktywowane od następnego dnia bądź od ‘za dwa dni’ w związku z nasyzmi dalszymi planami (i ich brakiem)), koszt 1100 pieniążków. Na lotnisku zaopatrzyliśmy się też w 72 h bilety na tokijskie metro (bardzo przydatna rzecz). Nasze tokijskie koczowisko zlokalizowane było w Ryogoku, dojechaliśmy tam metrem z Tokyo Station, porzuciliśmy dobytek i ruszyliśmy na polowanie. Było przed 15 i ciężko było znaleźć otwarte miejsce, jednak nagle naszym oczom ukazała się statuetka jenota-opoja znanego jako Tanuki. Nie zastanawiając się wtargnęliśmy do restauracji. Wdarłszy się, ujrzeliśmy dwie pary skonfundowanych japońskich oczu, a później ich właścicieli tłumaczących, że nie porozumiewają się angielska mowa. Nic to jednak, zdjęliśmy buty, zasiedliśmy na matach (zaczęliśmy podejrzewać, że może miejsce jest jednak nieczynne, dlatego tak pusto itp., ale postanowiliśmy wytrwać w naszym barbarzyńskim postępowaniu). Po chwili podeszła do nas Pani, z menu oczywiście całkowicie po japońsku. Zamówiliśmy cokolwiek i czekaliśmy... Łupem naszym padły nudle z sosem sojowym i jakimiś dodatkami. Ogólne zmęczenie popodrozne nie ułatwiało konsumpcji za pomocą pałeczek, a Japończycy dyskretnie podglądali nas z kuchni. Czuliśmy się jak stado dzikusów, nie mniej jednak udało nam się spożyć, zapłacić i odejść. Tak oto wyglądał nasz pierwszy japoński posiłek. Z uwagi na narastające zmęczenie, dzień miał się skończyć ok. 20, bo wszyscy padaliśmy z nóg. Żywot jednak jest nie przewidywalny, zwłaszcza w Tokio. Po krótkim odpoczynku udaliśmy się na eksplorację okolic. W Ryogoku znajduje się Edo Tokio muzeum (akurat zamykali) i stadion sumo. Trafiliśmy też na niewielki park, świątynie i po raz pierwszy skorzystaliśmy że słynnych autmatow. Zielona herbata postawiła nas nieco na nogi i stwierdziliśmy, że skoro już posiadamy bilety, należy ruszyć w miasto. Celem naszym padła Akihabara. Zaczęliśmy eksplorować sklepy i odkrywać rozmaite dziwactwa (od czarnych patyczków do uszu, przez wszechobecne automaty z kulkami, aż po dział zoologiczny z toaletami dla jeży...). Ilość ludzi, kolorów i dźwięków była dość przytłaczająca, więc jednogłośnie podjęliśmy decyzję, że pora zaaplikować piwko. Oddaliliśmy się nieco od zgiełku i znaleźliśmy się pośród małych knajp, które wypełniali krzyczący Japończycy, zasiadający głównie na skrzynkach po piwie. Spodobało nam się i osiedliśmy w jednym z takich przybytków. Wszystko oczywiście po japońsku i nikt nic po angielsku.. Jedyną wskazówkę stanowił piktogram przedstawiający świnkę z numerkami w różnych obszarach. Tak więc niedługo na naszym stole, oprócz zimnego piwka, na stole wylądowały rozmaite specjały, m.in. świńskie jelita i odbyty, żywe ośmiornice, a dla mnie (gdyż mięsa nie spożywam) – tofu ( z suszona ryba, oczywiście...). Jako niejaponczycy wzbudziliśmy zainteresowanie w tubylcach. Tak więc, zamiast położyć się spać o zaplanowanej 20, do koczowiska wróciliśmy o wiele później, z zawartmi nowymi japońskimi znajomościami, podlanymi wspólnie skonsumowanym termosem sake i innymi lokalnymi trunkami:) Te małe knajpki w Akihabarze jak najbardziej polecam! Za małe przekąski ceny od ok. 160 do 250 jenów, trunki w standarowych cenach, a klimat bezcenny. Kolejnego dnia zaczęliśmy nasze ‘powazne’ zwiedzanie....
kat-lee 25 sierpnia 2017 16:43 Odpowiedz
Zdjęcia jakieś koniecznie! :D
kasica88 30 sierpnia 2017 11:47 Odpowiedz
Zdjęcia będą dodane już niedługo, obiecuję!Następny dzień zaczęliśmy śniadaniem pt. ‘Produkty z 7Eleven’. Pierwszy raz spróbowaliśmy m.in. sfermentowanej soi (natto) i mających nam od tej pory towarzyszyć niemal każdego dnia trójkątów onigiri. Pierwszym punktem programu była Asakusa. Zanim dotarliśmy do świątyni, musieliśmy przemaszerować przez uliczkę wypełniana kramami oferującymi najróżniejsze suweniry (od starych poczyciwych magnesików, przez skarpety do japonek, aż po krawaty dla kotów...). W świątyni pobraliśmy patyczkowe wróżby, zrobiliśmy oględziny i udaliśmy się na eksplorację okolicy. Skutkowała ona m.in. zaopatrzeniem się w dziwne skarpety, a także napotkaniem przypadkowego pana, który poradził nam,że najlepszy widok na okolice świątyni jest z tarasu widokowego nad informacją turystyczną (no i do tego wstęp za free!).Później przemieściliśmy się do Tokio Central celem odwiedzenia Ogrodów Pałacu Cesarskiego. Nie przypouszczalismy zupełnie co nas spotka. Szukając wejścia do tegoż przybytku, natknęliśmy się na Japończyków, którzy oznajmili nam, że nie możemy tam sobie tak poprostu wejść, ale możemy za to zostać ponumerowani i wejść (za darmo) z wycieczka. Nie spodziewając się niczego złego, ustawiliśmy się grzecznie w kolejce. Po chwili zostaliśmy (wraz z grupa innych nieszczęśników) wprowadzeni do pomieszczenia, w którym pan oznajmił nam,że wycieczka będzie trwała 1:40 h i pod żadnym pozorem nie można jej wcześniej opuścić. Zaczęło się robić podejrzenie...Tak oto zostaliśmy zamknięci w największej pułapce całego wyjazdu. Wycieczka po terenie pałacu polegała na ponad 1,5 godzinnym obchodzeniu w koło wątpliwej urody betonowego budynku. Dodam do tego, że ucieczka faktycznie nie była możliwa, wszytsko odbywało się po japońsku i w pełnym skwarze. Pamiętajcie, nigdy nie dajcie się wprowadzić na teren Pałacu Cesarskiego! Nigdy! Po długim cierpieniu, nadeszło urpwgnione oswobodzenie. Postanowiliśmy pojechać do Shibuyi, żeby zregenerować móc. Po odwiedzeniu Hatchiko i przeżyciu szoku związanego z natłokiem ludzi na słynnym skrzyżowaniu, trafiliśmy do jakiejś susharni (nie mam pojęcia co to było za miejsce).Po jedzeniu, połączonym z odreagowywaniem stresu pourazowego związanego że ‘zwiedzeniem’ pałacu, zaczelism eksplorować przybytki handlowe Shibuyi. Ilość dziwów jest niepoliczalna i ciężko to opisać. Obeszliśmy kilka sklepów, zaglądnęliśmy do salonów gier (zgiełk nie do opisania, podobnie z reszta jak asortyment jaki można było wygrać w maszynach do gry), a na koniec trafiliśmy do osobliwego miejsca, w którym znajdowały się wyłącznie kabiny do robienia selfie... Nie zastanawiając się długo zrzuciliśmy się po stówce (koszt imprezy to 400 jenów) i zaatakowaliśmy. Na ekranie pokazywały się pozy jakie mamy przyjąć (wszystkie bardzo kawaii), a potem przeszliśmy do drugiej kabiny, w której mogliśmy edytować zdjęcia (żeby były jeszcze bardziej kawaii....). Po zakończeniu procedury maszyna wydrukowała nam dwa arkusze z naklejkowymi wersjami naszych slodziakowych foteczek... Z Shibuyi wydostaliśmy się niedługo przed zapadnięciem zmierzchu, chcieliśmy bowiem dostać się na 45te piętro Metropolitan Building, na darmowy taras widokowy. Niestety wejście do budynku było nieco zakamuflowane i na miejscu byliśmy już po zmroku, ale widok i tak niesamowity. Tokio po prostu nie ma końca! Zmęczeni dotychczasową eksploracja, postanowiliśmy zasiąść gdzieś przy piwku i kolacji. Biorąc pod uwagę wczorajsze doświadczenia z randomowa knajpka pełna Japończyków, postanowiliśmy wysiąść z metra na przypadkowej stacji i iść do pierwszego napotkanego miejsca. Niestety nasze założenie się nie sprawdziło-trafiliśmy do mało żywotnej dzielnicy, a w dodatku do knajpy, gdzie pani skasowała nasz po 500 y/os za miejsce (gdy na naszych twarzach wymalowało się przerażenie, pani wykreśliła dopłatę;)). Byliśmy zmęczeni i nie chciało się nam szukać przypadkowych miejsc, więc pojechaliśmy do znanej nam z poprzedniego wieczora Akihabary. Znowu zasiedliśmy w jednej z knajp, pełnej Japończyków no i się zaczęło... Znowu wzbudziliśmy zarówno powszechną atrakcje, jak i strach (nic po angielsku), ale po chwili zawarliśmy odpowiednie znajomości i już było dobrze:) Aż do czasu kiedy musieliśmy iść na ostatni pociąg, testowaliśmy lokalne przekąski i trunki. Wróciwszy do Ryogoku nie chciało nam się wcale iść spowrotem do koczowiska (toż to piątkowy wieczór w Tokio!). Obok stacji znajdował się budynek z restauracjami na piętrach. Ujrzeliśmy w jednej z nich wielu wesołych Japończyków i zapragnęliśmy dołączyć. Ku naszemu zdziwieniu, obliczenia okazały się niepoprawne i winda zabrała nas na inne piętro... Tam sprawy potoczyły się błyskawicznie. Pojawił się Pan, który kazał ściągnąć nam buty i zamknąć je w szafkach. Później wprowadził nas do kompartmentu przypominającego przedział PKP i tamże zamknął. W przedziale znajdował się stolik i tablety służące do zamawiania... Rozczarowani nieco brakiem możliwości interakcji z autochtonami, zamówiliśmy coś do picia. Niedługo później w drzwiach przedziału objawił się Pan i zaproponował nam darmowe karaoke. Ochoczo przystaliśmy na propozycję i zostaliśmy wprowadzeni do innego przedziału, który był hmm.. ciekawy. Prezentował się niczym plac zabaw dla dzieci, wszystkie ściany wyłożone były kolorowymi piankami, a poza standardowym zestawem do karaoke, obecną była także plastikowa zjeżdżalnia...No cóż, już nie pierwszy raz stwierdziliśmy,że Japonia to jednak stan umysłu. Po odbyciu śpiewów, postanowiliśmy wrócić do koczowiska (a było już pooozno). Tak oto minął intensywny dzień drugi.
firley7 5 września 2017 11:08 Odpowiedz
@Kasica88, niestety nie widzę zdjęć, które są w poprzednim poście.
kasica88 6 września 2017 10:01 Odpowiedz
@firley7Hm.. Niby wszystko powinno byc zywotne, inni widza? ;)
ibartek 6 września 2017 10:24 Odpowiedz
nie widac.
kasica88 6 września 2017 10:32 Odpowiedz
Sprobuje zatem zreperowac.
ibartek 6 września 2017 10:51 Odpowiedz
tak
firley7 6 września 2017 11:08 Odpowiedz
Wszystko ok :)
lord-sidious 15 września 2017 19:52 Odpowiedz
Fajna relacja i będzie dla mnie bardzo pomocna, patrząc na trasę. Ale mam jedno pytanie, o ten special event, czyli głaskanie lisków. To jakaś szczególna godzina była? Ew. czy jest jakoś powtarzalny?
kasica88 16 września 2017 13:06 Odpowiedz
@Lord SidiousWydaje mi się, że odbywa się to codziennie, ale czy raz czy więcej to nie mam pojęcia. Nasz 'event' miał miejsce ok. 13:30-14 (tak wynika ze zdjęć)