Dodaj Komentarz
Komentarze (11)
kasica88
24 sierpnia 2017 14:30
Odpowiedz
Do Narity dostaliśmy się na pokładzie LOT-owskiego Dreamlinera, SP-LRD. Poza tym, że każdy z naszej czwórki (mimo fuzji rezerwacji) został posądzony osobno, sam lot należał do przyjemnych. Z moja kuzynka już od dawna chciałyśmy wspólnie polecieć 787. Od dawna śledzimy wszelkiej maści samoloty i do dziś pamiętamy jak w jakiś zimny wieczór jechałyśmy do Balic zobaczyć drimlajnera, który testowo latał do KRK. Biorąc pod uwagę podniosłość chwili, udało nam się pozamieniać miejscami (akurat otaczali nas w większości Japończycy) i siedzieć razem. W naszym rzędzie towarzyszył nam jeszcze jeden obywatel Kraju Kwitnącej Wiśni, jak się później okazało, manager w ‘TOTO’-czołowej firmie produkującej, a jakże, słynne japońskie kibelki. Podróż upłynęła więc pod wpływem nielimitowanego wina i konwersacji (nt. toalet i nie tylko) z naszym nowo poznanym Japończykiem. Po wylądowaniu w Naricie wszelkie procedury paszportowe przebiegły szybko, a oczekując na bagaż przesłuchałyśmy jeszcze naszego pilota. Po odzyskaniu bagaży (w komplecie), postanowiliśmy wymienić RailPassy. Kolejkowanie i procedura zajęła dość sporo czasu, ale cóż było czynić...Po pozyskaniu żywotnych RailPassow, podszedł do nas policjant i zażądał dokumentów do kontroli (akurat nie miałyśmy paszportów, bo zostały z drugą połowa wycieczki, która akurat poszła polować na płyny i bilety na metro w Tokio). Pan policjant bardzo uprzejmie nam podziękował za brak paszportów i odszedl Do Tokio udaliśmy się autobusem (RailPassy były aktywowane od następnego dnia bądź od ‘za dwa dni’ w związku z nasyzmi dalszymi planami (i ich brakiem)), koszt 1100 pieniążków. Na lotnisku zaopatrzyliśmy się też w 72 h bilety na tokijskie metro (bardzo przydatna rzecz). Nasze tokijskie koczowisko zlokalizowane było w Ryogoku, dojechaliśmy tam metrem z Tokyo Station, porzuciliśmy dobytek i ruszyliśmy na polowanie. Było przed 15 i ciężko było znaleźć otwarte miejsce, jednak nagle naszym oczom ukazała się statuetka jenota-opoja znanego jako Tanuki. Nie zastanawiając się wtargnęliśmy do restauracji. Wdarłszy się, ujrzeliśmy dwie pary skonfundowanych japońskich oczu, a później ich właścicieli tłumaczących, że nie porozumiewają się angielska mowa. Nic to jednak, zdjęliśmy buty, zasiedliśmy na matach (zaczęliśmy podejrzewać, że może miejsce jest jednak nieczynne, dlatego tak pusto itp., ale postanowiliśmy wytrwać w naszym barbarzyńskim postępowaniu). Po chwili podeszła do nas Pani, z menu oczywiście całkowicie po japońsku. Zamówiliśmy cokolwiek i czekaliśmy... Łupem naszym padły nudle z sosem sojowym i jakimiś dodatkami. Ogólne zmęczenie popodrozne nie ułatwiało konsumpcji za pomocą pałeczek, a Japończycy dyskretnie podglądali nas z kuchni. Czuliśmy się jak stado dzikusów, nie mniej jednak udało nam się spożyć, zapłacić i odejść. Tak oto wyglądał nasz pierwszy japoński posiłek. Z uwagi na narastające zmęczenie, dzień miał się skończyć ok. 20, bo wszyscy padaliśmy z nóg. Żywot jednak jest nie przewidywalny, zwłaszcza w Tokio. Po krótkim odpoczynku udaliśmy się na eksplorację okolic. W Ryogoku znajduje się Edo Tokio muzeum (akurat zamykali) i stadion sumo. Trafiliśmy też na niewielki park, świątynie i po raz pierwszy skorzystaliśmy że słynnych autmatow. Zielona herbata postawiła nas nieco na nogi i stwierdziliśmy, że skoro już posiadamy bilety, należy ruszyć w miasto. Celem naszym padła Akihabara. Zaczęliśmy eksplorować sklepy i odkrywać rozmaite dziwactwa (od czarnych patyczków do uszu, przez wszechobecne automaty z kulkami, aż po dział zoologiczny z toaletami dla jeży...). Ilość ludzi, kolorów i dźwięków była dość przytłaczająca, więc jednogłośnie podjęliśmy decyzję, że pora zaaplikować piwko. Oddaliliśmy się nieco od zgiełku i znaleźliśmy się pośród małych knajp, które wypełniali krzyczący Japończycy, zasiadający głównie na skrzynkach po piwie. Spodobało nam się i osiedliśmy w jednym z takich przybytków. Wszystko oczywiście po japońsku i nikt nic po angielsku.. Jedyną wskazówkę stanowił piktogram przedstawiający świnkę z numerkami w różnych obszarach. Tak więc niedługo na naszym stole, oprócz zimnego piwka, na stole wylądowały rozmaite specjały, m.in. świńskie jelita i odbyty, żywe ośmiornice, a dla mnie (gdyż mięsa nie spożywam) – tofu ( z suszona ryba, oczywiście...). Jako niejaponczycy wzbudziliśmy zainteresowanie w tubylcach. Tak więc, zamiast położyć się spać o zaplanowanej 20, do koczowiska wróciliśmy o wiele później, z zawartmi nowymi japońskimi znajomościami, podlanymi wspólnie skonsumowanym termosem sake i innymi lokalnymi trunkami:) Te małe knajpki w Akihabarze jak najbardziej polecam! Za małe przekąski ceny od ok. 160 do 250 jenów, trunki w standarowych cenach, a klimat bezcenny. Kolejnego dnia zaczęliśmy nasze ‘powazne’ zwiedzanie....
kasica88
30 sierpnia 2017 11:47
Odpowiedz
Zdjęcia będą dodane już niedługo, obiecuję!Następny dzień zaczęliśmy śniadaniem pt. ‘Produkty z 7Eleven’. Pierwszy raz spróbowaliśmy m.in. sfermentowanej soi (natto) i mających nam od tej pory towarzyszyć niemal każdego dnia trójkątów onigiri. Pierwszym punktem programu była Asakusa. Zanim dotarliśmy do świątyni, musieliśmy przemaszerować przez uliczkę wypełniana kramami oferującymi najróżniejsze suweniry (od starych poczyciwych magnesików, przez skarpety do japonek, aż po krawaty dla kotów...). W świątyni pobraliśmy patyczkowe wróżby, zrobiliśmy oględziny i udaliśmy się na eksplorację okolicy. Skutkowała ona m.in. zaopatrzeniem się w dziwne skarpety, a także napotkaniem przypadkowego pana, który poradził nam,że najlepszy widok na okolice świątyni jest z tarasu widokowego nad informacją turystyczną (no i do tego wstęp za free!).Później przemieściliśmy się do Tokio Central celem odwiedzenia Ogrodów Pałacu Cesarskiego. Nie przypouszczalismy zupełnie co nas spotka. Szukając wejścia do tegoż przybytku, natknęliśmy się na Japończyków, którzy oznajmili nam, że nie możemy tam sobie tak poprostu wejść, ale możemy za to zostać ponumerowani i wejść (za darmo) z wycieczka. Nie spodziewając się niczego złego, ustawiliśmy się grzecznie w kolejce. Po chwili zostaliśmy (wraz z grupa innych nieszczęśników) wprowadzeni do pomieszczenia, w którym pan oznajmił nam,że wycieczka będzie trwała 1:40 h i pod żadnym pozorem nie można jej wcześniej opuścić. Zaczęło się robić podejrzenie...Tak oto zostaliśmy zamknięci w największej pułapce całego wyjazdu. Wycieczka po terenie pałacu polegała na ponad 1,5 godzinnym obchodzeniu w koło wątpliwej urody betonowego budynku. Dodam do tego, że ucieczka faktycznie nie była możliwa, wszytsko odbywało się po japońsku i w pełnym skwarze. Pamiętajcie, nigdy nie dajcie się wprowadzić na teren Pałacu Cesarskiego! Nigdy! Po długim cierpieniu, nadeszło urpwgnione oswobodzenie. Postanowiliśmy pojechać do Shibuyi, żeby zregenerować móc. Po odwiedzeniu Hatchiko i przeżyciu szoku związanego z natłokiem ludzi na słynnym skrzyżowaniu, trafiliśmy do jakiejś susharni (nie mam pojęcia co to było za miejsce).Po jedzeniu, połączonym z odreagowywaniem stresu pourazowego związanego że ‘zwiedzeniem’ pałacu, zaczelism eksplorować przybytki handlowe Shibuyi. Ilość dziwów jest niepoliczalna i ciężko to opisać. Obeszliśmy kilka sklepów, zaglądnęliśmy do salonów gier (zgiełk nie do opisania, podobnie z reszta jak asortyment jaki można było wygrać w maszynach do gry), a na koniec trafiliśmy do osobliwego miejsca, w którym znajdowały się wyłącznie kabiny do robienia selfie... Nie zastanawiając się długo zrzuciliśmy się po stówce (koszt imprezy to 400 jenów) i zaatakowaliśmy. Na ekranie pokazywały się pozy jakie mamy przyjąć (wszystkie bardzo kawaii), a potem przeszliśmy do drugiej kabiny, w której mogliśmy edytować zdjęcia (żeby były jeszcze bardziej kawaii....). Po zakończeniu procedury maszyna wydrukowała nam dwa arkusze z naklejkowymi wersjami naszych slodziakowych foteczek... Z Shibuyi wydostaliśmy się niedługo przed zapadnięciem zmierzchu, chcieliśmy bowiem dostać się na 45te piętro Metropolitan Building, na darmowy taras widokowy. Niestety wejście do budynku było nieco zakamuflowane i na miejscu byliśmy już po zmroku, ale widok i tak niesamowity. Tokio po prostu nie ma końca! Zmęczeni dotychczasową eksploracja, postanowiliśmy zasiąść gdzieś przy piwku i kolacji. Biorąc pod uwagę wczorajsze doświadczenia z randomowa knajpka pełna Japończyków, postanowiliśmy wysiąść z metra na przypadkowej stacji i iść do pierwszego napotkanego miejsca. Niestety nasze założenie się nie sprawdziło-trafiliśmy do mało żywotnej dzielnicy, a w dodatku do knajpy, gdzie pani skasowała nasz po 500 y/os za miejsce (gdy na naszych twarzach wymalowało się przerażenie, pani wykreśliła dopłatę;)). Byliśmy zmęczeni i nie chciało się nam szukać przypadkowych miejsc, więc pojechaliśmy do znanej nam z poprzedniego wieczora Akihabary. Znowu zasiedliśmy w jednej z knajp, pełnej Japończyków no i się zaczęło... Znowu wzbudziliśmy zarówno powszechną atrakcje, jak i strach (nic po angielsku), ale po chwili zawarliśmy odpowiednie znajomości i już było dobrze:) Aż do czasu kiedy musieliśmy iść na ostatni pociąg, testowaliśmy lokalne przekąski i trunki. Wróciwszy do Ryogoku nie chciało nam się wcale iść spowrotem do koczowiska (toż to piątkowy wieczór w Tokio!). Obok stacji znajdował się budynek z restauracjami na piętrach. Ujrzeliśmy w jednej z nich wielu wesołych Japończyków i zapragnęliśmy dołączyć. Ku naszemu zdziwieniu, obliczenia okazały się niepoprawne i winda zabrała nas na inne piętro... Tam sprawy potoczyły się błyskawicznie. Pojawił się Pan, który kazał ściągnąć nam buty i zamknąć je w szafkach. Później wprowadził nas do kompartmentu przypominającego przedział PKP i tamże zamknął. W przedziale znajdował się stolik i tablety służące do zamawiania... Rozczarowani nieco brakiem możliwości interakcji z autochtonami, zamówiliśmy coś do picia. Niedługo później w drzwiach przedziału objawił się Pan i zaproponował nam darmowe karaoke. Ochoczo przystaliśmy na propozycję i zostaliśmy wprowadzeni do innego przedziału, który był hmm.. ciekawy. Prezentował się niczym plac zabaw dla dzieci, wszystkie ściany wyłożone były kolorowymi piankami, a poza standardowym zestawem do karaoke, obecną była także plastikowa zjeżdżalnia...No cóż, już nie pierwszy raz stwierdziliśmy,że Japonia to jednak stan umysłu. Po odbyciu śpiewów, postanowiliśmy wrócić do koczowiska (a było już pooozno). Tak oto minął intensywny dzień drugi.
firley7
5 września 2017 11:08
Odpowiedz
@Kasica88, niestety nie widzę zdjęć, które są w poprzednim poście.
kasica88
6 września 2017 10:01
Odpowiedz
@firley7Hm.. Niby wszystko powinno byc zywotne, inni widza?
;)
lord-sidious
15 września 2017 19:52
Odpowiedz
Fajna relacja i będzie dla mnie bardzo pomocna, patrząc na trasę. Ale mam jedno pytanie, o ten special event, czyli głaskanie lisków. To jakaś szczególna godzina była? Ew. czy jest jakoś powtarzalny?
kasica88
16 września 2017 13:06
Odpowiedz
@Lord SidiousWydaje mi się, że odbywa się to codziennie, ale czy raz czy więcej to nie mam pojęcia. Nasz 'event' miał miejsce ok. 13:30-14 (tak wynika ze zdjęć)
Później, w końcu, czas na Buddę. Dotarliśmy do niego zaraz przed zamknięciem, zapłaciliśmy 200 pieniążków i odbyliśmy oględziny. Trzeba przyznać – jest duży :) Niestety, było już za późno, żeby wejść do środka (kosztuje to dodatkowy pieniążek), więc po okrążeniu zaczęliśmy zmierzać w kierunku stacji.
Po drodze zaopatrzyliśmy się jeszcze w miejscowe piwko i spotkaliśmy starszych Japończyków z psem, który zaopatrzony był w wózek i poidło. Zadowoleni z naszych zachwytów, zaprezentowali nam całego psa i jego wyposażenie. Od tej pory do naszego japońskiego zasobu wyrażeń doszedł ‘Utsukushi inu’ (piękny pies:) ).
Wróciwszy do Tokio, przypuściliśmy atak na polecane na forum Uobei Sushi w Shibuyi. Czekaliśmy chwilę w kolejce (ale są na to przygotowani – jest specjalną poczekalnia), a później zaprowadzono nas do stanowisk. Każde z nich jest wyposażone w tablet do zamawiania. Menu jest anieglsko-obrazkowe, a koszt talerzyka to 108 jenów. Poza tym zielona herbata za free, bez limitu. Tak więc miejsce jaknajbardziej godne polecenia, żeby się w miarę tanio najeść surowej ryby.
Na zakończenie wieczoru skierowaliśmy nasze kroki do supermarketu celem nabycia piwka i przypadkowo napotkaliśmy też nasze dobro narodowe w postaci spirytusu. Reszta wieczoru upłynęła nam na obserwacji ludzi przewalających się przez Shibuye (jednym z ciekawszych widoków był gość w cylindrze i pelerynie, ciągnący na sznurku kilka gumowych kaczek do kąpieli...).
I na koniec typowa reklama w pociagu ;)
Hm.. Niby wszystko powinno byc zywotne, inni widza? ;)-- 06 Wrz 2017 10:32 --
Sprobuje zatem zreperowac.
-- 06 Wrz 2017 10:41 --
@ibartek , @firley7
Sprobowalam je podmienic-teraz dzialaja?Kolejny dzień to wyczekiwana od dawna wizytacja w Wiosce Lisów. Wraz z moja kuzynka wielbimy lisy pod każdą postacią, a wizytacja lisiej osady była na naszej liście zanim jeszcze wiedziałyśmy, że naszą noga faktycznie postanie w Kraju Kwitnącej Wiśni. Aby dotrzeć na miejsce, najpierw pakujemy się do shinkansena, z Tokio do Shiroishizao.
Po dotarciu do Shiroishi opcję na lisy są dwie, a właściwie trzy: 1. busik, który kursuje tylko we wtorki i piątki (my byliśmy tam akurat w niedzielę), 2. rezerwacja noclegu w http://yakushi-yu.com i skorzystanie z ich shuttle busa (nie pasowało nam zostawać w tej okolicy na noc), 3. podróż z dworca do lisów taksówką (opcja nietania ok. 4000 jenów ÓW, ale wyjścia nie było – lisy same się nie nawiedza). Zapakowaliśmy się więc do taksówki, a wesoły pan kierowca okazał nam album pełen lisich zdjęć;) Podróż do wioski trwała ok. pół godziny. Wstęp to koszt 1000 jenów/os, można bezpłatnie zostawić bagaż w recepji. Po otrzymaniu instrukcji i ostrzeżeń (np. że lisy mogą zechcieć nas obsikać) wkroczyliśmy w lisi świat. Pierwsze wrażenie było trochę nieciekawe, bowiem nasyzm oczom ukazały się liski w zamkniętych klatkach, wyglądające raczej na smutne. Utrzymywano, że jest to lisi szpital. Później, po przekroczeniu drugiej bramy znaleźliśmy się w świecie lisów wolnochodzacych. Zachwytom nie było końca ;) Liski nic sobie nie robiły z naszej obecności, niektóre spały, a inne chętnie pozowały do zdjęć.
Za dodatkowe 100 pieniążków można było również lisy nakarmić.
Nagle przez głośniki nadano komunikat o zbliżającym się ‘special evencie’. Niezwlocznie porzuciłyśmy wszytsko i pobiegłyśmy do wyjścia. Nasz instynkt nas nie zawiódł-oto stałyśmy w kolejce do trzymania lisa. Radość naszą i dumą były nie do opisania, zwłaszcza, że dwie osoby za nami zamknięto kolejkę. Obdarzono nas odblaskowymi odzieniami prewencyjnymi i kilka minut później trzymałyśmy w objęciach po sztuce lisa. Jak wspaniale było to uczucie słowami opisać się nie da, ciepło i miękkość (żywego) lisa nie dają się zastąpić niczym ;)
Po ostudzeniu emocji i umyciu rąk, powoli zaczęliśmy się zbierać. Opuszczając wioskę przechodzimy jeszcze przez sklep z lisimi suwenirami (niezbyt niestety ciekawymi) i w recepcji zamawiamy powrotną taksówkę. Wróciwszy do Shiroishi, wsiadamy do Shinkansena i podróżujemy do Nagano. Tam czeka nas kolejny zwierzęcy punkt wycieczki – japońskie makaki.
Spotkanie z małpami było przewidziane na następny dzień. Póki co, dotarliśmy do Nagano i próbowaliśmy znaleźć odpowieni kierunek ewakuacji że stacji. Nagle, nie stąd ni zowąd, podszedł do nas niepozorny Japończyk i zagadał po angielsku, czy przybyliśmy oglądać małpy itp. Nie wzbudził naszych najmniejszych podejrzeń, jakoze przyzwyczailiśmy się do radości autochtonów na nasz widok. Nagle osobnik przedstawił się jako pastor, zaintrodukowal także swoją żonę i zaproponował nam jednomintuowa modlitwę za naszą pomyślna podróż. Ok pomyśleliśmy, z reszta niebardzo było jak się wycofać. Rozochocony pastor nakazał nam zamknąć oczy i powtarzać bez przerwy, przez minutę ‘allelujaallelujaalleluja...’, klepiąc nas przy tym po ramieniu. Całą sytuacja wywołała w nas niemały szok i atak śmiechu przez łzy, w związku z czym wymowa naszego ‘alleluja’ była mało wyraźną, niestety-nie było dane nam odejść dopóki grzecznie nie odmówiliśmy modłów. Na koniec wręczono nam wizytówkę pastora, certyfikat, iż zostaliśmy pobłogosławieni o pozwolono nam odejść. Uznaliśmy, że chyba natychmiast trzeba zaaplikwoac piwko ;) Zanim do tego doszło, zamledowalismy się w naszej noclegowni (jest już o tym w 1szym poście). Później wyruszyliśmy na poszukiwanie żywności. Niestety w naszych okolicach było raczej coś na kształt dzielnicy czerwonych latarni, ale w końcu udało się znaleźć czynne jadłodajnie.
Niestety pojęcie wegetarianzimu do Nagano nie dotarło, więc reszta spożyła ramen, a mi pozostały niezastąpione trójkąty z 7Eleven;) Do tego odreagowanie wydarzeń dnia z drinkiem pt. sake z kartonika+zielona herbata. Zmęczeni siedzieliśmy na ławce i obserwowaliśmy ludzi przybywajacych taksowka na zakupy do 7eleven.
Na koniec dnia poszliśmy się jeszcze przejść po starszej czesci miasta, trafiajac przy okazji na punkt widokowy, a na koniec odwiedzilismy teoretycznie nieczynna juz (o tej porze) świątynie Zenkō-ji z 7 wieku.
Dzień następny był dniem makaków. Wiedzieliśmy, że z uwagi na raczej tropikalne temperatury nie uświadczymy małp w kąpieli, niemniej jednak chcieliśmy je nawiedzić. Z Nagano można się do nich dostać pociągiem (nie obowiązuje w nim JR Pass), albo autobusem. Najlepszym rozwiązaniem wydaje się być zakup 1-dniowego 'Monkey Pass', który poza dowolnym środkiem transportu w obie strony obejmuje również bilet wstępu do parku i korzystanie z komunikacji miejskiej w Nagano (z tego jednak nie mieliśmy już czasu skorzystać). Pozostawiliśmy więc plecaki w skrytkach na dworcu i wyruszyliśmy ku zwierzynie autobusem. Warto wcześniej zaopatrzyć się w żywność , bo w okolicach parku są tylko 2 dość drogie knajpki i jeden automat z piciem (również nieco droższy niż zwykle). Do parku idzie się ok.30 min, w dość przyjemnych okolicznościach przyrody.
Po dotarciu okazujemy bilety i wkraczamy na teren gorących źródeł. Liczne makaki nic sobie z naszej wizytacji nie robią i spędzają gorący dzień głównie na spokojnym iskaniu się. Spędzamy ok. godziny na obserwacjach (sam teren parku i gorących źródeł jest raczej mały) i powoli wracamy.
W drodze powrotnej napotykamy jeszcze: 1) wycieczkę małych Japończyków, wśród których wywołujemy wielka radość i każdy chce nam powiedzieć 'hello' i podać rękę; 2) wyłaniającego się z nikad starszego pana mówiącego po angielsku (od sytuacji z misjonarzem trochę się takowych obawiamy), który okazuje się być niegroźny i daje nam pocztówki w ramach promowania regionu; 3)nagiego Japończyka w gorących źródłach dla turystów, znajdujących się nieopodal.
Drogę powrotną zamierzamy odbyć dla odmiany pociągiem. Żeby jednak się do niego dostać musimy złapać lokalny busik do miejscowości o nazwie Yudanaka (również w ramach Monkey Pass), a tam wsiąść do pociągu w kierunku Nagano. Okoliczne górskie miejscowości wyglądem przywodzą na myśl okolice Kroscienka nad Dunajcem, Szczawnicy, itp. :)
Wróciwszy do Nagano jemy szybki obiad w jakiejś przydworcowej jadłodajni i wyruszamy do Kioto z przesiadką w Kanazawie. Zaraz przed wyjazdem chcemy rezerwować miejscówki, niestety nie ma wolnych rezerwowalnych miejsc w pociągu z Kanazawy do Kioto, niemnej jenak bez problemu podróżujemy w jednym z wagonów bez rezerwacji. Do Kioto docieramy wieczorem, znajdujemy miejsce koczowania i wyruszamy na zer. Zasiadamy w jednej z okolicznych knajpek, a na zewnątrz okropna ulewa. Na szczęście zostajemy obdarowani parasolami i w całości wracamy do koczowiska:) Kolejne dwa dni przeznaczamy na Kioto i będą to ostatnie z tych uprzednio zaplanowanych dni wyprawy...Dwa kolejne dni to eksploracja Kioto. Upał i duchota od samego rana, ale jesteśmy dzielni. Zaczynamy od położonego kilkanaście minut piechotą od naszego koczowiska zamku Nijo (a właściwie jego ogrodów, jakoze w tym dniu wizytacje wnętrze nie były możliwe).
Później zaopatrzenie w żywność w większym supermarkecie nieopodal i łapiemy autobus w kierunku kompleksów świątyń i zaczynamy nasza całodzienną wędrówkę... Był to dzień, w którym przebyliśmy największy dystans pieszo.