0
Kasica88 16 sierpnia 2017 15:47
Image

Image

Po udanym szturmie na zamek, kierujemy się ku ogrodom. Są one podzielone na kilka części, jednak głód i upał zmuszają nas do przyspieszenia obchodu.

Image

Image

Image

Po drodze do stacji zaopatrujemy się w supermarketowy lunch i jedziemy na Kiusiu.
Do Fukuoki dotarliśmy pod wieczór, jednak powietrze wciąż było parne. Na szczęście nasze lokum znajdowało się kilka (naście) minut marszu od dworca. Po szybkim odświeżeniu ruszyliśmy w miasto. Do centrum doszliśmy pieszo, zaopatrując się po drodze w zimne piwko. Szybki internetowy przegląd nt. Fukuoki wyjawił nam informację o rzekomo licznych stragano-knajpkach z jedzeniem. Rzeczone przybytki znajdować się miały nad rzeką, niestety muszę ze smutkiem poinformować, że ich nie było. Tzn. były. Dwa. Jedna mała budka obsiedziana, kompletnie już obsiedziana, oraz pani z miską (żywych) węgorzy. Tak więc nasza przygoda z japońskim street foodem skończyła się rozczarowaniem.

Image

Image


Image

Powłóczyliśmy się więc po mieście bez celu stwierdzając m.in. niesamowicie duże zagęszczenie czegoś w rodzaju domów publicznych na metr kwadratowy.

Image

Image
Piwko dla dzieci;)


Wieczorem rozmyślamy co dalej i nasz wybór pada na słynące z licznych onsenów Beppu. Tego w końcu jeszcze nie próbowaliśmy!Przeprawa do Beppu chwilę trwa, jakoze nie można tam bezpośrednio dojechać Shinkansenem. Niemniej jednak docieramy. Na miejscu wita nas, a jakże – upał i duchota. Odnajdujemy nasz hostel i porzucamy rzeczy po czym ruszamy na eksplorację. Beppu raczej nie należy do najżywotniejszych miejsc na świecie, wydaje się być puste i senne, a może to poprostu wina pogody. Do tej pory wyprawa miała dość intensywny przebieg, więc decydujemy się wrzucić trochę na luz i po ludzku poczeznac. Postanawiamy dostać się na plażę. W informacji turystycznej pobieramy mapę i lokalnym autobusem docieramy do plaży Tanoura. Warto dodać, że system płatności autobusowych był dość ciekawy-otóż wsiadając do maszyny pobierało się karteczkę z numerkiem (oznaczającym przystanek, na którym wsiadamy), na przodzie autobusu wywieszona była tablica z numerkami i zmieniającymi się cenami. Na początku wydawało się to dziwne, ale sens faktycznie był-patrząc na ‘nasz numerek’ przystanku wiedzieliśmy ile zapłacić przy wysiadaniu. Pieniążek, wraz z karteczka numerkowa należało wrzucić do maszyny obok kierowcy przy wysiadaniu. Jakoze reszty nie można było pozyskać, autobusy wyposażone były też w rozmieniacze 500-jenowych monel lub 1000-jenowych banknotów. Ten rodzaj płatności za przejazd spotykaliśmy potem w innych miejscach, ale za pierwszym razem było to dość egzotyczne. Wracając jednak na plażę-nie była może jakaś specjalnie okzala, ale cicha i spokojną, otoczona parkiem i w końcu mieliśmy okazję na trochę nicnierobienia.

Image

Image

Po powrocie do miasteczka zainstalowaliśmy się w hostelu. Okazało się, że mieszkając tam dostaliśmy 'kartki na onseny', mogliśmy więc za darmo udać się do jednego z kilku wskazanych nam na mapie. Nie omieszkaliśmy skorzystać z okazji. Wyposażeni w ręczniki i mydło ruszyliśmy na podbój japońskiej łaźni. Onsen, do którego trafiliśmy był malutki i dość leciwy. Pozostawiliśmy buty przy wejściu i musieliśmy się rozdzielić, chłopcy na jedna stronę, dziewczynki na drugą. Jakoze zostałam sama, a w instytucji tego typu byłam po raz pierwszy, nie bardzo wiedziałam co czynić, na podstawie obserwacji udało mi się jednak pojąć zasady działania tegoż przybytku i już po chwili siedziałam na stołeczku pod prysznicem i dokonywałam ablucji. W łaźni było tylko kilka osób, średnia wieku na moje oko 60+... Nic to jednak, postanowiłam, że nadszedł czas na wymaczanie. Dostępne były dwa basenki, jak się okazało-jeden z gorąca, a drugi z bardzo gorąca woda. Do bardzo gorącej nawet nie odważyłam się wchodzić, natomiast w ‘srednio goracej’ po kilku minutach czułam, że chyba się gotuję;) Chyba środek lata to nienajlepszy czas na skorzystanie z gorącej łaźni, chociaż w zimie musi być to fajna sprawa. Po opuszczeniu łaźni poczyniliśmy jedyny słuszny wybór po takich przeżyciach-nabyliśmy zimne piwko.

Kolejnego dnia nie było już miejsca na lenistwo. Postanowiliśmy zeksplorowac jedna z najbardziej znanych miejscowych atrakcji – 7 piekieł. Piekła to nic innego jak gorące źródła i gejzery. Warto przygotować się na won siarki i jeszcze większą dawkę duchoty. Jeśli kogoś nudzą obserwacje gorącego blotka różnych kolorów, można skorzystać z dodatkowych atrakcji takich jak spożycie jaja ugotowanego na wodzie/parze prosto z gorących źródeł. Są też krokodyle (podobniez gorące wody tworzą świetny mikroklimat dla ich rozrodu...). Na terenie piekiełek znajdują się też miejsca, w których można zasiąść i wymoczyć stopy w gorącej wodzie.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Do piekieł z Beppu jedzie się lokalnym autobusem (np. nr 5, dokładne informacje nt rozkładów itp można pozyskać w informacji turystycznej), można zaopatrzyć się w bilet dzienny (między niektórymi piekłami jest spora odległość i pokonuje się ja raczej autobusem), ewentualnie jeśli mamy RailPassa to taniej wyjdzie płacić pojedynczo za przejazdy a potem dkojechac tylko do stacji kolejowej Kamegawa i pociągiem wrócić do Beppu. Warto też wiedzieć, że za wstęp do każdego piekła płaci się osobno (400Y/szt), w związku z czym lepiej zaopatrzyć się w zbiorczy bilet (2000 Y) już w informacji turystycznej na dworcu w Beppu.

Po powrocie do Beppu odwiedzamy inny onsen a wieczorem gotujemy na tarasie naszego hostelu. Zastanawiamy się też co robić następnego dnia. Decydujemy się na Yufuin, niewielkiej miejscowości położonej u stop wulkanu Yufu. Mimo, że Beppu i Yufuin dzieli niewielka odległość, podróż pociągiem trwa ponad godzinę. Długość podróży wynagradzają za to widoki, dookoła nas zielone japońskie pagórki. W końcu docieramy do Yufuin, które o 9 rano jeszcze śpi. Niezrażeni tym widokiem pozostawiamy bagaże na dworcu i idziemy w poszukiwaniu śniadania. Z braku lepszych dostępnych opcji kończymy w 7Eleven... Niestety miasteczko spowite jest mgłą i wulkan nie chce się objawić.

Image

Image

Image

Spacerujemy więc i okazuje się, że Yufuin jest pełne turystycznego kiczu dla japońskich/koreańskich turystów...Wszystko jest tu (jak na japońskie gusta) bardzo ‘kawaii’. Są i kawiarnie z kotami, i z sowami, wiewiórki, które można karmić za opłata(!), malutkie sklepiki pełne niepotrzebnych (ale słodkich) rzeczy etc.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

W ciągu 2 godzin obchodzimy całe miasteczko że dwa razy, po drodze odwiedzając też sklep specjalizujący się w shochu. Zadowolony z naszej wizytacji sprzedawca chętnie częstuje nas kolejnymi trunkami. Decydujemy się nawet na zakup kiusiowego trunku, w całkiem przyzwoitej cenie i w bardzo ładnym opakowaniu. Niestety w ogólnym rozrachunku Yufuin raczej nie było warte wizytacji.

Image

Image

Pakujemy się więc do pociągu i ruszami w kierunku Hiroszimy...

Docieramy tam popołudniu, szybko porzucamy rzecy w położonym nieopodal dworca hotelu, pobieramy mapy i za pomocą hop-on/hop-off busa, którego możemy używać bezpłatnie z RailPassem wyruszamy ku wiadomemu muzeum. Wpadamy tam dosłownie na ostatnią chwilę, zaraz po naszym wejściu skończono wpuszczać zwiedzających. Niemniej jednak udaje nam się obejrzeć ekspozycję, a gdy zaczynają zamykać przybytek, przemieszczmy się do przyległego parku, w którym oglądamy słynny budynek, jeden z niewielu, który ostał się po zbombardowaniu miasta.

Image

Image

Image


Po ‘punktach obowiazkowych’, połaziliśmy po centrum miasta, odiwedzajac dziwne japońskie sklepy. W końcu głód doprowadził nas do jednej z małych knajpek, w którym nikt nie słyszał o języku angielskim. Przyzwyczajeni do takowych przybytków postanowiliśmy zostać. Był to rodzaj miejsca, gdzie zamawia się coś w znaczkach, a potem samodzielnie grilluję toto na stoliku. Na moje szczęście można było zamówić też zestaw warzywny.

Image

Image

Wieczór w Hiroszimie zwieńczamy butelka sake spożyta na ławce w parku.@Lord Sidious
Wydaje mi się, że odbywa się to codziennie, ale czy raz czy więcej to nie mam pojęcia. Nasz 'event' miał miejsce ok. 13:30-14 (tak wynika ze zdjęć)Rano zostawiamy dobytek w hotelu i pociągiem docieramy do przystani, z której kursują promy na Miyajime. Promy JR są bezpłatne dla posiadaczy Rail Passa (czyli również dla nas;)). Przeprawa na wyspę trwa kilkanaście minut i już z pokładu można obserwować sławna bramę Tori.

Image

Image

Image

Po opuszczeniu promu, okazuje się, że wyspa jest zamieszkana przez sarenki. Na wyspie można wybrać jedną z kilku, dłuższych lub krótszych tras. Ze względu na to, że jeszcze tego samego dnia planujemy przeprawę do Kochi, decydujemy się na ok. 2,5 godzinny pobyt na wyspie. Zaczynamy od świątyni na wodzie, potem wspinamy się do kompleksu świątyń położonych na wzgórzu, który pozbawiony tłoku i pełen urodziwych zakamarków bardzo nam się podoba. Na dół wracamy bocznymi uliczkami i łapiemy powrotny prom.

Image

Image

Image

Później przeprawa na Sikoku-postanawiamy pojechać do Kochi. Na Sikoku brak jest Shinkansenow, przez co podróż z Hiroshimy trwa ok. 4 godziny. Przeprawa mostem pomiędzy wyspami i jazda nad woda robią wrażenie, z reszta niemniej ciekawe widoki obserwujemy później-Sikoku wydaje się być niemal bezludną, niezabudowana zielona wyspa. Do Kochi docieramy późniejszym popołudniem. Witają nas pomniki samurajów. Odpoczywamy chwilę w hotelu i wychodzimy na eksplorację centrum. W pasażach trwają przygotowania do jakiegoś festiwalu.

Image

Image

Image

Image

Następnego dnia w przydworcowej informacji turystycznej nabywamy całodzienne bilety autobusowe w cenie 500 jenów (cena dla turystów) i specjalnym autobusem kierujemy się ku miejscowym atrakcjom. Zwiedzamy ogród botaniczny, świątynie, a potem jedziemy na plażę.


Dodaj Komentarz

Komentarze (11)

kasica88 24 sierpnia 2017 14:30 Odpowiedz
Do Narity dostaliśmy się na pokładzie LOT-owskiego Dreamlinera, SP-LRD. Poza tym, że każdy z naszej czwórki (mimo fuzji rezerwacji) został posądzony osobno, sam lot należał do przyjemnych. Z moja kuzynka już od dawna chciałyśmy wspólnie polecieć 787. Od dawna śledzimy wszelkiej maści samoloty i do dziś pamiętamy jak w jakiś zimny wieczór jechałyśmy do Balic zobaczyć drimlajnera, który testowo latał do KRK. Biorąc pod uwagę podniosłość chwili, udało nam się pozamieniać miejscami (akurat otaczali nas w większości Japończycy) i siedzieć razem. W naszym rzędzie towarzyszył nam jeszcze jeden obywatel Kraju Kwitnącej Wiśni, jak się później okazało, manager w ‘TOTO’-czołowej firmie produkującej, a jakże, słynne japońskie kibelki. Podróż upłynęła więc pod wpływem nielimitowanego wina i konwersacji (nt. toalet i nie tylko) z naszym nowo poznanym Japończykiem. Po wylądowaniu w Naricie wszelkie procedury paszportowe przebiegły szybko, a oczekując na bagaż przesłuchałyśmy jeszcze naszego pilota. Po odzyskaniu bagaży (w komplecie), postanowiliśmy wymienić RailPassy. Kolejkowanie i procedura zajęła dość sporo czasu, ale cóż było czynić...Po pozyskaniu żywotnych RailPassow, podszedł do nas policjant i zażądał dokumentów do kontroli (akurat nie miałyśmy paszportów, bo zostały z drugą połowa wycieczki, która akurat poszła polować na płyny i bilety na metro w Tokio). Pan policjant bardzo uprzejmie nam podziękował za brak paszportów i odszedl Do Tokio udaliśmy się autobusem (RailPassy były aktywowane od następnego dnia bądź od ‘za dwa dni’ w związku z nasyzmi dalszymi planami (i ich brakiem)), koszt 1100 pieniążków. Na lotnisku zaopatrzyliśmy się też w 72 h bilety na tokijskie metro (bardzo przydatna rzecz). Nasze tokijskie koczowisko zlokalizowane było w Ryogoku, dojechaliśmy tam metrem z Tokyo Station, porzuciliśmy dobytek i ruszyliśmy na polowanie. Było przed 15 i ciężko było znaleźć otwarte miejsce, jednak nagle naszym oczom ukazała się statuetka jenota-opoja znanego jako Tanuki. Nie zastanawiając się wtargnęliśmy do restauracji. Wdarłszy się, ujrzeliśmy dwie pary skonfundowanych japońskich oczu, a później ich właścicieli tłumaczących, że nie porozumiewają się angielska mowa. Nic to jednak, zdjęliśmy buty, zasiedliśmy na matach (zaczęliśmy podejrzewać, że może miejsce jest jednak nieczynne, dlatego tak pusto itp., ale postanowiliśmy wytrwać w naszym barbarzyńskim postępowaniu). Po chwili podeszła do nas Pani, z menu oczywiście całkowicie po japońsku. Zamówiliśmy cokolwiek i czekaliśmy... Łupem naszym padły nudle z sosem sojowym i jakimiś dodatkami. Ogólne zmęczenie popodrozne nie ułatwiało konsumpcji za pomocą pałeczek, a Japończycy dyskretnie podglądali nas z kuchni. Czuliśmy się jak stado dzikusów, nie mniej jednak udało nam się spożyć, zapłacić i odejść. Tak oto wyglądał nasz pierwszy japoński posiłek. Z uwagi na narastające zmęczenie, dzień miał się skończyć ok. 20, bo wszyscy padaliśmy z nóg. Żywot jednak jest nie przewidywalny, zwłaszcza w Tokio. Po krótkim odpoczynku udaliśmy się na eksplorację okolic. W Ryogoku znajduje się Edo Tokio muzeum (akurat zamykali) i stadion sumo. Trafiliśmy też na niewielki park, świątynie i po raz pierwszy skorzystaliśmy że słynnych autmatow. Zielona herbata postawiła nas nieco na nogi i stwierdziliśmy, że skoro już posiadamy bilety, należy ruszyć w miasto. Celem naszym padła Akihabara. Zaczęliśmy eksplorować sklepy i odkrywać rozmaite dziwactwa (od czarnych patyczków do uszu, przez wszechobecne automaty z kulkami, aż po dział zoologiczny z toaletami dla jeży...). Ilość ludzi, kolorów i dźwięków była dość przytłaczająca, więc jednogłośnie podjęliśmy decyzję, że pora zaaplikować piwko. Oddaliliśmy się nieco od zgiełku i znaleźliśmy się pośród małych knajp, które wypełniali krzyczący Japończycy, zasiadający głównie na skrzynkach po piwie. Spodobało nam się i osiedliśmy w jednym z takich przybytków. Wszystko oczywiście po japońsku i nikt nic po angielsku.. Jedyną wskazówkę stanowił piktogram przedstawiający świnkę z numerkami w różnych obszarach. Tak więc niedługo na naszym stole, oprócz zimnego piwka, na stole wylądowały rozmaite specjały, m.in. świńskie jelita i odbyty, żywe ośmiornice, a dla mnie (gdyż mięsa nie spożywam) – tofu ( z suszona ryba, oczywiście...). Jako niejaponczycy wzbudziliśmy zainteresowanie w tubylcach. Tak więc, zamiast położyć się spać o zaplanowanej 20, do koczowiska wróciliśmy o wiele później, z zawartmi nowymi japońskimi znajomościami, podlanymi wspólnie skonsumowanym termosem sake i innymi lokalnymi trunkami:) Te małe knajpki w Akihabarze jak najbardziej polecam! Za małe przekąski ceny od ok. 160 do 250 jenów, trunki w standarowych cenach, a klimat bezcenny. Kolejnego dnia zaczęliśmy nasze ‘powazne’ zwiedzanie....
kat-lee 25 sierpnia 2017 16:43 Odpowiedz
Zdjęcia jakieś koniecznie! :D
kasica88 30 sierpnia 2017 11:47 Odpowiedz
Zdjęcia będą dodane już niedługo, obiecuję!Następny dzień zaczęliśmy śniadaniem pt. ‘Produkty z 7Eleven’. Pierwszy raz spróbowaliśmy m.in. sfermentowanej soi (natto) i mających nam od tej pory towarzyszyć niemal każdego dnia trójkątów onigiri. Pierwszym punktem programu była Asakusa. Zanim dotarliśmy do świątyni, musieliśmy przemaszerować przez uliczkę wypełniana kramami oferującymi najróżniejsze suweniry (od starych poczyciwych magnesików, przez skarpety do japonek, aż po krawaty dla kotów...). W świątyni pobraliśmy patyczkowe wróżby, zrobiliśmy oględziny i udaliśmy się na eksplorację okolicy. Skutkowała ona m.in. zaopatrzeniem się w dziwne skarpety, a także napotkaniem przypadkowego pana, który poradził nam,że najlepszy widok na okolice świątyni jest z tarasu widokowego nad informacją turystyczną (no i do tego wstęp za free!).Później przemieściliśmy się do Tokio Central celem odwiedzenia Ogrodów Pałacu Cesarskiego. Nie przypouszczalismy zupełnie co nas spotka. Szukając wejścia do tegoż przybytku, natknęliśmy się na Japończyków, którzy oznajmili nam, że nie możemy tam sobie tak poprostu wejść, ale możemy za to zostać ponumerowani i wejść (za darmo) z wycieczka. Nie spodziewając się niczego złego, ustawiliśmy się grzecznie w kolejce. Po chwili zostaliśmy (wraz z grupa innych nieszczęśników) wprowadzeni do pomieszczenia, w którym pan oznajmił nam,że wycieczka będzie trwała 1:40 h i pod żadnym pozorem nie można jej wcześniej opuścić. Zaczęło się robić podejrzenie...Tak oto zostaliśmy zamknięci w największej pułapce całego wyjazdu. Wycieczka po terenie pałacu polegała na ponad 1,5 godzinnym obchodzeniu w koło wątpliwej urody betonowego budynku. Dodam do tego, że ucieczka faktycznie nie była możliwa, wszytsko odbywało się po japońsku i w pełnym skwarze. Pamiętajcie, nigdy nie dajcie się wprowadzić na teren Pałacu Cesarskiego! Nigdy! Po długim cierpieniu, nadeszło urpwgnione oswobodzenie. Postanowiliśmy pojechać do Shibuyi, żeby zregenerować móc. Po odwiedzeniu Hatchiko i przeżyciu szoku związanego z natłokiem ludzi na słynnym skrzyżowaniu, trafiliśmy do jakiejś susharni (nie mam pojęcia co to było za miejsce).Po jedzeniu, połączonym z odreagowywaniem stresu pourazowego związanego że ‘zwiedzeniem’ pałacu, zaczelism eksplorować przybytki handlowe Shibuyi. Ilość dziwów jest niepoliczalna i ciężko to opisać. Obeszliśmy kilka sklepów, zaglądnęliśmy do salonów gier (zgiełk nie do opisania, podobnie z reszta jak asortyment jaki można było wygrać w maszynach do gry), a na koniec trafiliśmy do osobliwego miejsca, w którym znajdowały się wyłącznie kabiny do robienia selfie... Nie zastanawiając się długo zrzuciliśmy się po stówce (koszt imprezy to 400 jenów) i zaatakowaliśmy. Na ekranie pokazywały się pozy jakie mamy przyjąć (wszystkie bardzo kawaii), a potem przeszliśmy do drugiej kabiny, w której mogliśmy edytować zdjęcia (żeby były jeszcze bardziej kawaii....). Po zakończeniu procedury maszyna wydrukowała nam dwa arkusze z naklejkowymi wersjami naszych slodziakowych foteczek... Z Shibuyi wydostaliśmy się niedługo przed zapadnięciem zmierzchu, chcieliśmy bowiem dostać się na 45te piętro Metropolitan Building, na darmowy taras widokowy. Niestety wejście do budynku było nieco zakamuflowane i na miejscu byliśmy już po zmroku, ale widok i tak niesamowity. Tokio po prostu nie ma końca! Zmęczeni dotychczasową eksploracja, postanowiliśmy zasiąść gdzieś przy piwku i kolacji. Biorąc pod uwagę wczorajsze doświadczenia z randomowa knajpka pełna Japończyków, postanowiliśmy wysiąść z metra na przypadkowej stacji i iść do pierwszego napotkanego miejsca. Niestety nasze założenie się nie sprawdziło-trafiliśmy do mało żywotnej dzielnicy, a w dodatku do knajpy, gdzie pani skasowała nasz po 500 y/os za miejsce (gdy na naszych twarzach wymalowało się przerażenie, pani wykreśliła dopłatę;)). Byliśmy zmęczeni i nie chciało się nam szukać przypadkowych miejsc, więc pojechaliśmy do znanej nam z poprzedniego wieczora Akihabary. Znowu zasiedliśmy w jednej z knajp, pełnej Japończyków no i się zaczęło... Znowu wzbudziliśmy zarówno powszechną atrakcje, jak i strach (nic po angielsku), ale po chwili zawarliśmy odpowiednie znajomości i już było dobrze:) Aż do czasu kiedy musieliśmy iść na ostatni pociąg, testowaliśmy lokalne przekąski i trunki. Wróciwszy do Ryogoku nie chciało nam się wcale iść spowrotem do koczowiska (toż to piątkowy wieczór w Tokio!). Obok stacji znajdował się budynek z restauracjami na piętrach. Ujrzeliśmy w jednej z nich wielu wesołych Japończyków i zapragnęliśmy dołączyć. Ku naszemu zdziwieniu, obliczenia okazały się niepoprawne i winda zabrała nas na inne piętro... Tam sprawy potoczyły się błyskawicznie. Pojawił się Pan, który kazał ściągnąć nam buty i zamknąć je w szafkach. Później wprowadził nas do kompartmentu przypominającego przedział PKP i tamże zamknął. W przedziale znajdował się stolik i tablety służące do zamawiania... Rozczarowani nieco brakiem możliwości interakcji z autochtonami, zamówiliśmy coś do picia. Niedługo później w drzwiach przedziału objawił się Pan i zaproponował nam darmowe karaoke. Ochoczo przystaliśmy na propozycję i zostaliśmy wprowadzeni do innego przedziału, który był hmm.. ciekawy. Prezentował się niczym plac zabaw dla dzieci, wszystkie ściany wyłożone były kolorowymi piankami, a poza standardowym zestawem do karaoke, obecną była także plastikowa zjeżdżalnia...No cóż, już nie pierwszy raz stwierdziliśmy,że Japonia to jednak stan umysłu. Po odbyciu śpiewów, postanowiliśmy wrócić do koczowiska (a było już pooozno). Tak oto minął intensywny dzień drugi.
firley7 5 września 2017 11:08 Odpowiedz
@Kasica88, niestety nie widzę zdjęć, które są w poprzednim poście.
kasica88 6 września 2017 10:01 Odpowiedz
@firley7Hm.. Niby wszystko powinno byc zywotne, inni widza? ;)
ibartek 6 września 2017 10:24 Odpowiedz
nie widac.
kasica88 6 września 2017 10:32 Odpowiedz
Sprobuje zatem zreperowac.
ibartek 6 września 2017 10:51 Odpowiedz
tak
firley7 6 września 2017 11:08 Odpowiedz
Wszystko ok :)
lord-sidious 15 września 2017 19:52 Odpowiedz
Fajna relacja i będzie dla mnie bardzo pomocna, patrząc na trasę. Ale mam jedno pytanie, o ten special event, czyli głaskanie lisków. To jakaś szczególna godzina była? Ew. czy jest jakoś powtarzalny?
kasica88 16 września 2017 13:06 Odpowiedz
@Lord SidiousWydaje mi się, że odbywa się to codziennie, ale czy raz czy więcej to nie mam pojęcia. Nasz 'event' miał miejsce ok. 13:30-14 (tak wynika ze zdjęć)